Kamień z serca.
Siedząc dziś w poczekalni zauważyłam, że nie chce mi się już tam rzygać jak tylko wchodzę.
Rzygać dosłownie, ten zapach kojarzył mi się z chemią i długo potem nie mogłam się tego pozbyć.
Dzisiaj zapachu nie czułam, odruchów wymiotnych brak.
Śmieszne jest to, że nie rzygałam po chemii ale na myśl o niej. Pamiętam jak czerwony płyn spływał w przeźroczystej rurce a ja walczyałam ze swoim żołądkiem żeby nie narobić katastrofy.
W momencie wyjścia ze szpitala wszystko mijało.
Dziwne, bo wiele osób ten płyn traktuje jak zbawienie. No nic.
Druga sprawa, która mnie męczyła od dawna, choć dla niektórych może się wydać banalna. Czasem w pracy czy w momentach kiedy jestem przez kogoś ostro potraktowana, zastanawiam się po co byłam taka twarda. Czemu nie polazłam na roczne l4, czemu nie pozwoliłam innym mnie żałować, dogadzać. Czemu ukrywałam w pracy chorobę i zapieprzałam jak inni. Czasami dopada mnie taki żal, gorycz.
No i dziasiaj ktoś zapytał mnie czy się stresuję, drżąc ze strachu odpowiedziałam, że NIE.
Nagle łzy mi naszły do oczu i góla w gardle. W końcu zakumałam, że ta moc, która wtedy we mnie była, ten mur którym sie obudowałam... to wszystko chroniło mnie przed kompletną rozsypką.
Musiałam tak postępować, taka być (wredna, drąca się, opryskliwa - wiedzą to najbliżsi) bo to była moja tarcza ochronna. Gdybym wtedy przyznała się dalszym znajomym w pracy, byłoby pocieszanie, a ja mogłabym tego nie znieść, rozczuliłabym się.
Gdybym dzisiaj odpowiedziała TAK, BOJĘ SIĘ to te grochy cisnące się do mych oczu zalały by pół korytarza. Ta maska, daje mi siłę. Dziwne...