Rozkręciła się cała machina dodatkowych badań, pomysłów na sposób leczenia, poddałam się jej całkowicie i bezmyślnie. Nie zastanawiałam się jakie wybrać leczenie, oddałam się w ręce lekarzy i jak w pół śnie posłusznie wykonywałam ich polecenia.
Za to w mojej głowie działo się wiele ciekawych rzeczy.
Nie mogłam uwierzyć w to co się stało, szłam ulicą i nagle myślałam ,,ale jaja, mam raka, szok". Jakbym zobaczyła żyrafę na środku ulicy, to własnie tego typu szok i niedowierzanie, jakiś chory rodzaj fascynacji.
Kiedy po kilku dniach oswoiłam się z tą żyrafą przyszedł czas złości i pytań. To był najgorszy moment, bałam się, że już nigdy nie przestanę pytać: dlaczego ja?, co zrobiłam nie tak?, za co?, czemu nie ktoś inny?.
Czułam wtedy żal i złość. Miałam poczucie ogromnej niesprawiedliwości i skrzywdzenia mnie. Byłam wściekła i rozżalona, czułam się jak mała dziewczynka, którą ktoś oszukał, wykorzystał jej naiwność i niewinność. Jadąc autem potrafiłam zacząć krzyczeć na całe gardło, chciałam wykrzyczeć tą złość, frustrację. Codziennie rano, zanim otworzyłam oczy, w głowie pojawiało się to bum-mam raka. Kiedy działo się coś miłego i czułam się jak wszyscy, wtedy to też przychodziło. Taki gnój w głowie, który mówił i po co się śmiejesz, co już nie pamiętasz, masz raka, jesteś inna niż ci ludzie. Dziś wstaję i tej myśli nie ma. Teraz trzeba zrobić kawę, iść do pracy, gdzieś tylko przemknie myśl, że w czwartek mam chemię.
Potem przyszedł spokojniejszy okres, rany troszkę się zagoiły i zaczęłam oswajać się z myślą, że może umrę i muszę być z taką ewentualnością pogodzona. Nie oznaczało to, że nie będę walczyć i skazuję się na przegraną. Ja po prostu chciałam pogodzić się z losem. Kiedy dotarło do mnie, że być może umrę o dziwo nie było mi żal mojego życia, bardzo martwiłam się o bliskich. To oni zostaną i będą cierpieć. Zaplanowałam, że w razie konieczności zostawię im mnóstwo wskazówek jak żyć, jak nie płakać, jak przyjąć to bezboleśnie, że ja gdzieś jestem i mam się dobrze i daję im kopa na szczęście w dalszym życiu. Poczułam realny strach o nich i wyrzuty sumienia, że swoim odejściem złamię im życie - to było najgorsze.
Dziś nie żałuję żadnego z tych etapów, tak było, tak czułam, może to normalne, a może nie. A co jest właściwie normalne? Czy mamy jakąś instrukcję, księgę poprawnych zachowań w przypadku kiedy dowiemy się, że mamy raka?
Z dnia na dzień te wszystkie uczucia się zacierały, coraz rzadziej rozkładałam swoją chorobę na czynniki pierwsze. Grzecznie poddając się leczeniu zaczęłam normalnie żyć, jak wcześniej. Aspekt psychiczny odsunęłam od siebie jak najdalej. Kto tu jest chory? ja?.
Doszłam w tym do takiej perfekcji, że aż zaczęłam się martwić (ja się muszę o coś martwić, jestem od tego uzależniona:)). Mówiłam mężowi, że to dziwne, że coś się złego wydarzy bo ja za dobrze to znoszę, nie załamałam się, przeszłam nad tym do porządku dziennego. A on się śmiał, że wariatka ze mnie, że jak jest źle to się martwię, a jak dobrze to martwię się jeszcze bardziej, że jestem super twardzielką i należy się z tego cieszyć.
No to się cieszę. Wszyscy dookoła mnie zostali przeze mnie wychowani, że wszystko jest ok, będzie dobrze, jest dobrze, nie ma się czym martwić, nie gadamy o tym bo niby o czym, chodźmy lepiej na imprezkę, albo zajmijmy się czymś naprawdę pożytecznym. No i tak jestem traktowana, normalnie. Jedziemy gdzieś razem i jestem taka jak inni tylko w peruce i z duszą na ramieniu...