Łączna liczba wyświetleń

poniedziałek, 14 marca 2011

Zycie po chemii...

Lekarz przeznaczył dla mnie 10 kursów. Powoli wkraczałam w tę całą rutynę. Krew, wyniki, wizyta u lekarza, skierowanie na kurs, chemia, dom. Ten sam schemat powtarzałam co 3 tygodnie. 

Najgorsza nie okazała się sama chemia (czułam się znośnie) tylko konieczność przebywania w tym miejscu. Codziennie tyle ludzi czeka na swoje lekarstwo, na swoje życie. Często starsi, niedołężni. Ciężko mi było na to patrzeć. 
Z jednej strony leżeli na wpół żywi ludzie, z drugiej pogodzeni ze swym losem twardziele. W trakcie chemii pili soczki, jedli kanapki i ucinali sobie pogawędki. Ich rozmowy w ogóle nie dotyczyły choroby. Szpital, chemia, to było otoczenie jakby spotkali się na ulicy, nieważne. Tematem był syn zdający na prawo jazdy, choroba kogoś z rodziny, przepisy kulinarne. 
Łączyło ich tylko jedno, ogromna chęć aby zaliczyć jak najwięcej wspomnień w swoim życiu, aby los dał jeszcze troszkę, odrobinę, chociaż do jutra, bo jutro dzieciaki maja urodziny.

Ja w tym wszystkim byłam gdzieś obok, samotnie. Po wkłuciu walczyłam sama ze sobą żeby nie uciec, nie mogłam patrzeć na kroplówkę, chciałam wymiotować, krzyczeć, gryźć i kopnąć w d... Pana Boga za to, że mi to zrobił, że pozwolił mi tak cierpieć. 
Tam docierało do mnie, że nie jestem pogodzona z własną chorobą, że ja ją tak silnie od siebie odsunęłam, że nie jestem w stanie znieść miejsca, w którym nie umiem już udawać. 
Organizm człowieka jest jednak fenomenalny, zniosłam to jakoś, przeżyłam te 10 kursów. Teraz wierzę, że wszystko będzie dobrze, węzły czyste. Panie Boże gdybyś jednak chciał mnie jeszcze czymś zaskoczyć, jeśli masz coś jeszcze w zanadrzu, pamiętaj że więcej już mogę nie dać rady. Proszę miej po prostu tego świadomość.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz